OPIS WYJAZDU DO AMERYKI POŁUDNIOWEJ
Anna Dolińska
Ceremonia w Egipcie dnia 11.11.2011 roku była początkiem budzenia energii drzemiących w Piramidach, która kiedyś służyła dobru Ziemi i ludzkości.
Po 3 miesięcznym odpoczynku, tak jak zapowiedział Samuel podczas sesji w Gizie, w listopadzie 2011 roku, zaczęły napływać do nas informacje z Drugiej Strony, że mamy organizować wyjazd na „czyste wody“, gdzie spoczywa ogromny kryształ i czeka, aby połączyć go z trzynastą, ametystową czaszką, która znajduje się w innym wymiarze.
W ciągu ostatnich 7-8 miesięcy Samuel i inne Istoty Duchowe przekazywały nam informacje jakie to są miejsca, w jaki sposób mają być odprawione ceremonie, i które osoby mają brać udział w tym przedsięwzięciu.
Dziwnym zbiegiem okoliczności, na sesje osobiste zaczęli przychodzić ludzie, którzy czuli, że mają jakieś zadanie do wykonania i byli od razu zdecydowani na wyjazd - mimo wysokich kosztów podróży. Razem było nas 12 osób - z tym, że jedna osoba pracowała w Warszawie, wzmacniając i chroniąc nas energetycznie.
Wyprawa była zaplanowana przez Istoty Duchowe w każdym szczególe. ,,Czas zejścia Bogów” - według kalendarza Majów - był podany na sesji jako najlepszy moment uruchomienia Świetlistych Portali.
Wyruszyliśmy 20 września 2012 roku, aby zakończyć naszą wyprawę 11 października 2012 roku. Cała podróż podzielona była na trzy etapy:
1. Jezioro Titicaca (Boliwia – Peru)
2. Meksyk
3. Gwatemala
Pierwszy tydzień: Boliwia - Peru
Na dnie jeziora Titicaca spoczywa ogromny Kryształ Thota z czasów Atlantydy. Przez wiele tysięcy lat kryształ ten spał, a wraz z nim Duchy, które pilnowały aby nikt tego snu nie przerywał aż do roku 2012 - Czasu Przebudzenia.
Zadaniem naszej grupy było odprawienie trzech Ceremonii na tych wodach, aby stworzyć trójkątną Merkabę - jako ogromny kryształowy portal.
Sobota, 22 września: Medytacja i stworzenie pierwszego tunelu w Kościółku Marii Panny Copacabana - Świętej Patronki Boliwii
Tak jak było podpowiedziane na sesji przez Samuela, poszliśmy do kościółka w Copacabanie, aby poprosić o opiekę i błogosławieństwo Matkę Wód. Tutaj każdy z nas modlił się o szczęśliwą wyprawę i o prowadzenie przez Najświętszą Panienkę z Boliwii. Przed ołtarzem ustawiliśmy się w kształcie Merkaby trójkątnej, każdy w ciszy łączył się z Opiekunką Jeziora Titicaca. Z figurki Matki wypłynęła tęczowa energia, która otuliła nas wszystkich. Matka zapewniała, że jesteśmy pod Jej opieką i możemy wejść na wody Jeziora i odprawić Ceremonię.
Popatrzyłam na naszą grupę i prawie każdy ocierał łzy. Rozeszliśmy się w ciszy. Można powiedzieć, że nasza misja zaczęła się w tym miejscu. Czułam obecność ogromnej siły i byłam spokojna, że jesteśmy pod dobra opieką i będziemy prowadzeni przez Istoty Wyższe. Nasz przewodnik, Sandro, był bardzo zdziwiony faktem, iż figurka Matki Copacabany była wystawiona na ołtarzyku, ponieważ zwyczajowo na sobotę i niedzielę jest ona chowana w inne miejsce. Na ołtarzyku głównym jest tylko od poniedziałku do piątku.
Niedziela, 23 września: Wyspa Słońca
W drugi dzień popłynęliśmy łodzią motorowa na Wyspę Słońca. Wspinaczka na szczyt wyspy trwała około 4 godziny, ale po drodze zwiedzaliśmy świątynie, labirynty, poznając kulturę społeczności Yumani. Pięknymi, malowniczymi szlakami z widokiem na Święte Jezioro dotarliśmy na polanę przy Świętej Skale, gdzie według wierzeń Inków - po raz pierwszy pojawiło się Słońce po bardzo długim okresie ciemności.
Po wejściu na plac przy Świętej Skale, spotkaliśmy grupę miejscowych muzyków - Indian, którzy wesoło grali na fletach, grzechotkach. Niektórzy z naszej grupy dołączyli do nich, aby śpiewać, tańczyć, radować się. Po 20 minutach Indianie odeszli.
Przewodnik Sandro był bardzo zdziwiony, ponieważ nigdy wcześniej nie widział tych grajków i uznał, że byli po to aby nas przywitać. Poza tym, Sandro był bardzo zaskoczony tym, że aż dwóch Szamanów jest na placu. Przecież oni nigdy nie pracują razem?!! Szaman z południowej części wyspy nigdy nie odprawiał ceremonii na północnej części wyspy, a tu „dziwnym zbiegiem okoliczności” - dwóch Szamanów czeka na nas. Pierwszy, który był sprowadzony specjalnie dla naszej grupy, natomiast drugi Szaman - dostał informacje od swoich Duchów, że w tym dniu ma pojawić się przy Świętej Skale i razem z Szamanem z południowej części wyspy i grupą ludzi ma odprawić ceremonię dla Pokoju i Miłości na Ziemi.
W tym właśnie miejscu odprawiliśmy pierwszą Ceremonię.
Szamani najpierw odprawili rytuał błogosławieństwa dla naszej grupy - trwało to około godziny. Następnie poprosiliśmy Szamanów o uczestnictwo w naszej Ceremonii, której celem było zesłanie Światła i Miłości na Ziemię i ludzi. Bardzo chętnie się zgodzili. Tak więc, ustawiliśmy się w trójkątną Merkabę (stworzoną z 12 osób), w środku był ogromny głaz - ołtarzyk. Na przeciwko nas - Święta Skała, a za nami Święte Jezioro Titicaca.
Nagle zapanowała cisza, turyści zniknęli z placu, weszliśmy w medytację. Moim zadaniem było mówienie - co się dzieje na placu, kto przybywa ze Świata Duchów. Widok był tak piękny, że nie miałam siły mówić. Płakałam. Na placu było pełno Istot Światła, które spacerowały koło nas. Pojawiło się też mnóstwo Szamanów, którzy przybyli w to miejsce z innych czasoprzestrzeni. Mówili, że są przodkami tych dwóch Szamanów i opiekują się tym miejscem. Usłyszałam śpiew ptaków, które fruwały nad moją głową, złapałam głęboki oddech i zaczęłam mówić dalej.
W tym czasie Istoty formowały tunel energii ze środka wyspy, który w kształcie kryształowego wiru obejmował nas wszystkich, całą polanę. W samym tunelu było tysiące drobnych kryształków, które mieniły się pięknymi kolorami tęczy.
Każda osoba z naszej dwunastki podchodziła kolejno do ołtarzyka - osobiście niosąc prośby w sercu, i składając je bezpośrednio w Centrum Źródła. Gdy wszyscy już wrócili na swoje miejsce, Duchy podziękowały za uruchomienie pierwszego z trzech ziemskich punktów na Jeziorze Titicaca. Natomiast Chór Anielski odśpiewał piękną pieśń dziękczynną z naszą piosenkarką Edytą. Po chwili zobaczyłam jak w pobliżu nas spokojnie zasiada Jezus i Matka z Copacabany. Otworzyłam oczy i miłą niespodzianką było przechodzące obok nas stado owieczek. Ceremonia trwała przeszło godzinę, ciężko było wrócić do rzeczywistości. Tam, po Drugiej Stronie, jest o wiele piękniejszy świat.
Miłym prezentem od Istot Światła, było uwiecznienie tego portalu na zdjęciu. Piotr swoim aparatem blackbery, robił zdjęcia tuż po Ceremonii. Wszystkie wyszły normalnie poza 6, które pokazały nam jakieś energie w kształcie kół.
Piotr sfotografował portal pełen kryształków. Natomiast my byliśmy na zdjęciach do góry nogami. Tak jak jest odbicie w szlifowanym krysztale, tak samo i my byliśmy odwróceni o 180 stopni.
Musieliśmy ruszać dalej - przecież jeszcze dwa ważne punkty mamy do uruchomienia na Jeziorze Titicaca.
Poniedziałek, 24 września: Wyspa Księżyca
Dzisiaj, przez około dwie godziny płynęliśmy łodzią motorową na kolejną wyspę. Wyspa Księżyca jest nieco mniejsza od Wyspy Słońca. Na wyspie znajdują się ruiny klasztoru kapłanek słońca. Miejsce to po dziś dzień uważane jest przez tubylców za miejsce święte. Znajdują się na niej ruiny świątyni, będącej miejscem kultu Świętych Dziewic. Legenda południowo - amerykańskich Indian mówi, że największy z bogów posłał swoje dzieci, by znalazły najlepsze ziemie, na których będzie można założyć ród Inków. Dzieci wybrały właśnie Wyspę Słońca i Księżyca na Świętym Jeziorze Titicaca.
Przed przystąpieniem do kolejnej Ceremonii trzy osoby z naszej grupy, które zostały wybrane przez Samuela, odprowadzały zagubione duszyczki, które nie trafiły jeszcze do Domu Światła.
Na placu w Świątyni Dziewic ustawiliśmy się ponownie w kształcie Merkaby, przodem do Jeziora. Weszliśmy w głębszy stan medytacji. Tym razem z głębin wód wyszły do nas nimfy i inne Duchy, które wspierały nas swoją czystą energią. Poprzez modlitwę i prośbę do Boga Najwyższego otworzyliśmy kolejny świetlisty portal, przez który wystrzeliła błękitno - złota energia z głębin wody, aż do samego nieba.
Był to drugi punkt i bardzo mocno można było odczuć energię, która została uruchomiona w portalu. Nadmienię jeszcze w tym miejscu, że dokładnie tak, jak my robiliśmy Ceremonie na ziemi, Istoty Świetliste tak samo (jak odbicie lustrzane) robiły takie same Ceremonie w innym wymiarze. Płacz, wzruszenie, podziękowanie dla wszystkich towarzyszyły nam niemal na każdym kroku.
Nawet nasz Sandro nie ukrywał łez, był bardzo szczęśliwy, że może być przy nas i uczestniczyć w tych Ceremoniach.
Wtorek, 25 września - Wyspa Uros po stronie Peru.
Trzecim miejscem, na którym mieliśmy odprawić Ceremonię, była pływająca po Jeziorze Titicaca Wyspa Uros w Peru. Wczesnym rankiem musieliśmy przekroczyć granicę Peru, aby ze spokojem odprawić rytuały na Świętym Jeziorze.
Jadąc busikiem do portu, zatrzymaliśmy się przy Bramie Bogów. Akurat w tym miejscu, była również odprawiana ceremonia przez szamana dla 30 osobowej grupy z Austrii. Zapytaliśmy czy możemy uczesniczyć w tej ceremonii. Oczywiście - zgodzili się. Była to akurat końcówka ich ceremonii, a zarazem najważniejsza chwila. Każdy z uczestników mógł podejść do Bramy i połączyć się z Istotami Świetlistymi i ze swoim sercem.
Obserwowałam grupę ludzi z Austrii - pokora, szacunek, tolerancja i światełko w oku towarzyszyło każdemu z nich. Natomiast w Bramie Bogów - szaman indywidualnie pomagał tym ludziom wyrzucić z ich organizmów choroby, blokady, bóle. Ludzie wracając z tego miejsca - byli „lekko nieobecni“ - tak mogę to nazwać. Niektórzy śmiali się a inni płakali.
Nasza polska grupa była na końcu. Szaman mówił, że dostał pozwolenie od Duchów Natury abyśmy się przyłączyli, bo dym który się roznosił w tunelach skalnych szedł w górę ruchem kolistym - jako dobry znak. Gdy podeszłam do Bramy, zamknęłam oczy – i zobaczyłam korytarz, gdzie drzwiami była Brama. Ściany jasne i świecące, nadpłynęły Istoty - zapraszając mnie do środka.
Mówiły, że są na cienkiej linii - między jednym a drugim światem.
Wychodzą przez Bramę Bogów, ale wracają z powrotem do siebie. Mówiły, że czas, który jest teraz na Ziemi, jest odpowiednim momentem, aby zagościli tutaj na dłużej. Ale to ludzie muszą chcieć i muszą być gotowi na energię, która ma zagościć na świecie. Mówili, że grupy, które przybywają do tego miejsca - zmieniają się, bo dostają cząstkę Boskiej Energii ze Strony Światła. Tak się dzieje nie tylko w tym miejscu, takich miejsc na Ziemi są tysiące, a największym portalem do samego Boga - jest ludzkie serce. Przy Bramie Bogów spotkałam się też z Braćmi, którzy mówili ciepłe słowa do ludzkości. Odprowadzili mnie do wyjścia, wróciłam do świata zewnętrznego.
Podziękowaliśmy wszystkim za otwarte serca i pojechaliśmy do portu, gdzie czekała na nas łódź motorowa.
Około godziny płynęliśmy między trzcinami, aż w oddali zobaczyliśmy małą wysepkę, z której kiwali do nas tubylcy. Podpłynęliśmy do brzegu „słomianej wyspy“. Wyspa ta ma około 7 metrów wysokości (cała zrobiona ze słomy i zanużona jest w wodzie). Jedynie pół metra wystaje nad powierzchnię wody. Tutaj są domki, palenisko, tutaj żyją całe rodziny.
Mieliśmy mało czasu - około godziny, więc od razu przystąpiliśmy do Ceremoni. Ustawiliśmy się w Merkabę i zaczęliśmy pracować energetycznie. Mówiłam, co się dzieje na poziomie mentalnym na wyspie. Ponownie nimfy wodne i Istoty, które były z wody siedziały między nami i tubylcami. Rozpoznaję energie, które nam towarzyszą. One czasami nie wiedzą (zwłaszcza te ciemne), że je widzę a przywołując mnóstwo światła - można się od nich uwolnić.
Tak też miało miejsce na wodzie. Prosiłam o wsparcie Matkę Wód Copocabana. Była z nami i pomagała w otwarciu świetlistego tunelu. Danka, ustawiła dodatkowo z kryształowych różdżek Merkabę na środku wysepki i energia popłynęła jak kolorowa, jasna tęcza z głębin Jeziora aż do Źródła.
Zakończyliśmy Ceremonię, otwieramy oczy - a przy nas siedzi cała wioska. Wszyscy z wysepki pocichutku przyszli i modlili się z nami - dzieci i starszyna. To oni podchodzili do nas i ściskali nas mocno w podziękowaniu za ten czas. I znowu łzy wzruszenia i szczęścia. Po Ceremoni, na sam koniec każdy z nas wrzucił podarunek od serca dla Matki i Opiekunki Wód, w podziękowaniu za opiekę i wspieranie nas w czasie tej wyprawy.
Musieliśmy wracać do Boliwii, czas naglił, a sporo kilometrów było przed nami. W autobusie czułam jakiś niepokój - o co chodzi? Okazało się, że o 10 minut spóźniliśmy się na granicę Peru - Boliwia. Z Peru nas wypuścili, ale do Boliwii, już niestety nie chcieli nas wpuścić.
Chyba nie spodobały się ciemnej stronie nasze działania, i chociaż w taki sposób chciała nam pokrzyżować plany. Ale my byliśmy tak szczęśliwi, że udało się otworzyć ogromy portal Światła, że nie martwiło nas to, iż jesteśmy „zawieszeni“ między dwoma państwami aż do następnego rana.
Celem tych Ceremonii było otworzenie portalu Światła i tym samym uruchomienie dodatkowej osłony dla Ziemi przed grudniem 2012 roku. Ten portal musiał być otwarty przed datą 21.12.2012 - jako „12 Brama“.
Grupa ludzi, która pracowała energią Miłości uruchomiła trzy miejsca na Ziemi - na czystych wodach Świętego Jeziora Titicaca. Tym samym połączyliśmy podstawę trójkąta z Kryształem Thota, który znajduje się na dnie Jeziora. Drugi trójkąt w tym samym czasie tworzyli Biali Bracia - Istoty Światła i połączyli się z Trzynastą Kryształową Czaszką, która znajduje się w wysokich przestworzach. Wtedy nastąpiło całkowite uruchomienie Świetlistego Portalu.
Wiem, że ta Energia, która płynie teraz przez środek Ziemi łączy się bezpośrednio ze Źródłem, z największą i najczystszą energią we Wszechświecie. Wierzę też, że tak jak nas prowadzą nasi Bracia z Drugiej Strony, gdzie jest Miłość, Tolerancja i Pokój, tak te wszystkie wspólne działania służą stworzeniu lepszego świata na Ziemi.
Drugi tydzień – Meksyk
Pierwsza część naszego zadania została wypełniona i wszyscy zasłużyliśmy na odpoczynek. Biali Bracia zaproponowali nam, abyśmy w Meksyku zwiedzali, spacerowali, ładowali się energią słońca i tym samym przygotowywali do trudnej wyprawy w dżunglę.
Tak też zrobilismy – przez cały tydzień nastawiliśmy się tylko na przyjemne spędzanie czasu. Jak przystało jednak na charakter naszej wyprawy - codziennie rano zbieraliśmy się w moim pokoju na wspólnych medytacjach i inwokacjach archanielskich.
Pobyt na ziemi meksykańskiej był dla nas faktycznie świetnym odpoczynkiem - czuliśmy się jak na wspaniałych wakacjach. Poznawanie historii Majów, oglądanie pozostałości ich kultury w ruinach, świątyniach, w muzeach dało nam nowe spojrzenie na życie w tych rejonach świata.
Po tych kilku dniach odpoczynku przyszedł czas, aby zabrać się znów do pracy „w innych wymairach“, ale już na terenie Gawtemali, która była następnym, bardzo ważnym etapem naszej podróży.
Trzeci tydzień – Gwatemala i podróż do kompleksu piramid El Mirador
Po tygodniowym odpoczynku - czas ruszać w dżunglę. Dlaczego akurat El Mirador? Wielokrotnie na sesjach była mowa, że wieki temu, za czasów Atlantydy, właśnie w tym miejscu schodzili Biali Bracia na Ziemię do ludzi, aby nauczać i przekazywać Boską Wiedzę jak żyć na Ziemi w Miłości i Pokoju. Działo się tak do czasu, gdy ciemne siły postanowiły zamkąć tą drogę i nałożyły pieczęć na najwiekszą piramidę, która przez wieki broniła dostępu Światła na Ziemię.
Celem naszej wyprawy było dojście do największej Piramidy La Danta w kompleksie El Mirador, aby odprawić Ceremonię ściągnięcia tej pieczęci raz na zawsze.
Środa, 03 października - Ceremonia w Tical w Gwatemali
Dzień wcześniej przyjechaliśmy do Gwatemali. Jeśli mam być szczera - od samego początku mieliśmy przeszkody. Zawsze grupą odprawialiśmy się na lotnisku (nigdy nie było problemu - a ogólnie mieliśmy około 13 lotów). Tym razem okazało się, że dwie koleżanki mimo rezerwacji lotu około 2 miesiące wcześniej, nie miały miejsca w samolocie. Dziwne, prawda?
Ale cóż, połowa grupy poleciała do Meridy, reszta grupy, aby nie zostawiać Iwony i Edyty samych na lotnisku w Mexico City, wykupiła za kosmiczną kwotę bilety na następny samolot do Meridy.
Ze względu na fakt, iż na sesji Samuel mówił, że będą przesunięcia w czasie i nie mamy się tym przejmować - daliśmy upust emocjom jedząc smaczną kolację na lotnisku i cierpliwie czekaliśmy na nasz lot.
Droga z Meridy przez Belize do Flores w Gwatemali też była pełna przygód. Jechaliśmy bardzo skromnym busikiem - czekało nas około 6 godzin jazdy. Mogliśmy się przespać w autobusie, ale niestety - awaria zawieszenia. Tylne koło odmówiło posłuszeństwa - ale nasi kierowcy jechali dalej mimo, że hałas był nie do zniesienia. Dojechaliśmy do „wulkanizatora” - koło sklejone. Jedziemy parę kilometrów i mamy „powtórkę z rozrywki”. Busik popsuł się zupełnie. Całe szczęście, że było to blisko granicy z Gwatemalą, więc inny autobus zabrał nas i mogliśmy przekroczyć kolejną granicę Belize - Gwatemala.
Zdaliśmy sobie sprawę, że ciemne siły bardzo nam przeszkadzają i nie chcą nas dopuścić do El Mirador. Postanowiliśmy z większą siłą pracować światłem, medytując w każdych warunkach, nawet podczas drogi autobusem.
W Gwatemali dostaliśmy cudownego przewodnika, który na „dzień dobry” nas przywitał słowami: „Przyjechaliście na Ceremonię“… Sam zaprowadził nas do malutkiego sklepiku, gdzie kupiliśmy świece, kadzidła, amulety, kamienie, mirrę. Mimo przesunięcia w czasie, udało się nam wygospodarować aż 5 godzin, aby odprawić dodatkową Ceremonię w Tical. W Tical jest tylko jeden Szaman, który ma prawne pozwolenie na odprawianie ceremoni dla turystów.
Oczywiście, na początku Ceremoni Danka, Iwona i Piotr odprowadzali zagubione Duszyczki za pomocą kryształów, aby odeszły w pokoju do Źródła. Następnie, Szaman odprawił dla nas Ceremonię - dając nam błogosławieństwo na dalszą podróż, jak również prosząc o wsparcie nas przez Matkę Ziemię i Ojca w Niebie.
Czwartek, 04 października - wyruszamy w dżunglę
Wczesnym rankiem wyruszyliśmy z hotelu. Musieliśmy zaopatrzyć się w wodę pitną i kalosze. Takie było polecenie przewodnika. Przez 3 godziny jechaliśmy dżipami przez bardzo wyboistą drogę do Carmelity. Około 11:00 byliśmy na miejscu, w bardzo ubogiej wiosce u podnóża dżungli. Mieszkańcy wioski bardzo ciepło nas przyjęli, częstując kawą i jajecznicą.
Ostatanie przygotowania i ruszamy.
Andrey – to nasz przewodnik. Mężczyzna lat 40, bardzo szczupły, spokojny, można powiedzić, że wręcz speszony, zawstydzony - stoi i czeka na nas. Ma mały plecaczek, maczetę w dłoni i to wszystko. Byłam przerażona - jak taki człowiek chce nas prowadzić w głąb dżungli? Jednak muszę tutaj nadmienić, że on również został wybrany przez Samuela. Mieliśmy wiele biur do dyspozycji - jednak „podpowiedź” Samuela padła na tego właśnie człowieka. Po chwili pojawił się następny przewodnik - nazwałam go „Komandos”. Już byłam spokojniejsza, mamy dwóch mężczyzn dodatkowo, ale to wciąż za mało.
Jesteśmy gotowi - ruszamy.
Pierwszego dnia mamy do przejścia około 25 km do pierwszej bazy noclegowej. Za nami ruszyły muły, które były prowadzone przez dwóch tubylców, a z nimi szedł kucharz i kucharka. Pięć mułów niosło namioty, śpiwory, materace, wodę pitną, jedzenie, garnki. Kolejne trzy muły były dla nas. W razie, gdyby ktoś już nie miał siły iść dalej – wtedy mógł jechać na mule.
Na początku było wesoło – rozmowy, żarty, śmiech i podziwianie majestatycznej przyrody. Zaczął lać deszcz, nagle… Jakby oberwanie chmury. Szybko założyliśmy peleryny, każdy wcześniej kupił sobie parasolkę. Indianie nawet nie zareagowali na zmianę aury - szli dalej.
Staraliśmy sie omijać kałuże, trzymaliśmy się drzew przechodząc obok wody, błota, byle się nie zabrudzić, pomoczyć. Udawało się, ale - do czasu. Po 3 godzinach marszu byliśmy już nieźle zmęczeni, mokrzy, brudni. Parasolki się połamały, w kaloszach mieliśmy pełno wody z błotem.
W Gwatemali nie pada tylko przez 3 miesiące w roku: w grudniu, w styczniu i w lutym, a poza tym czasem – leje, cały czas - leje... Trafiliśmy na błotną rzekę. Woda szybko znalazła sobie ujście i bardzo wartkim nurtem spływała w dół, tym samym przecinając nam drogę, którą mieliśmy przejść.
Przewodnik Komandos biegał wzdłuż rzeki i szukał najlepszego miejsca, aby przedostać się na druga stronę. Mieliśmy szczęście - spore drzewo przewróciło się i tym samym stworzyło nam most, abyśmy przeszli na drugą stronę. Pień był mokry i śliski, kalosze nie ułatwiały nam przejścia, bo ślizgały się na drzewie. Połowa grupy przeszła. Dziewczyna, która w dzieciństwie topiła się i panicznie bała się głębokich wód - stała i płakała. Walczyła sama ze sobą. Mieciu wpadł na pomysł, aby nagiąć pobliskie drzewka i stworzyć dla niej poręcze - i udało się. Dziewczyna z płaczem i szybkim biciem serca przeszła na drugą stronę rzeki.
Około godziny 21:00 byliśmy na miejscu w obozowisku. Rozbiliśmy namioty, kucharze zrobili nam dobrą kolację, umyliśmy się w deszczówce z wiadra - i do spania.
Piatek, 05 października - drugi dzień wyprawy w dżungli
Pobudka o 7:00 rano, śniadanie już na nas czeka. Ruszamy o 8:30. Zwijamy namioty i ładujemy je na muły. Tak samo jedzenie, wodę pitną, garnki. Chyba wszyscy mamy zakwasy w nogach, ale co tam - idziemy dalej. W drugi dzień mamy do przejścia przeszło 30 km.
Znowu pada deszcz, ale po chwili wychodzi słońce. Jest bardzo duszno. Jak nie pada, to i tak człowiek jest mokry, bo się ciągle poci.
Przewodnik, który zawsze szedł pierwszy w grupie - maczetą torował nam drogę. Zwracał nam uwagę, aby nie wejść twarzą w pajęczynę na krzakach, bo na nich są jadowite pająki wielkości pieści. W czasie marszu nasza grupa zazwyczaj patrzyła pod stopy, aby nie potknąć się o korzenie albo liany - nikt nie zwracał uwagi na pająki.
W drugi dzień przedzierania się przez dżunglę - zaczęły się choroby. Niektórzy mieli biegunkę, mdłości, gorączkę. I tutaj – nieocenione okazały się towarzyszące nam muły. Zrobiliśmy przeszło godzinny odpoczynek, chociaż przewodnikom zależało, aby dojść do obozowiska za dnia. Ale dwie osoby z grupy nie dawały już rady, dosłownie - zsuwały się z mułów. Przewodnicy rozpalili ognisko, nazrywali liści z pobliskich krzaków, zrobili herbatę. Chorzy wypili te ziółka. Dziewczyna nabrała po nich tyle siły, że śpiewała nam podczas dalszej drogi. Natomiast kolega, niestety - nadal był chory i dlatego całą dalszą podróż jechał na mule.
Podczas naszego marszu szliśmy gęsiego - jeden za drugim, zaś muły jakiś odcinek drogi za nami. Połowa grupy przeszła, druga połowa się zatrzymała, ponieważ grzechotnik nie zezwolił na przejście. Pierwszy raz w życiu słyszałam odgłos ostrzeżenia grzechotnika. Ciarki przechodzą. Muły nie chciały przejść, wycofywały się. Przewodnicy zastanawiali się co zrobić, czy może przeprowadzić grupę inną drogą, czy może jednak maczetą zabić węża. Iwona, która na kursie Silvy nauczyła się „rozmawiać ze zwierzętami“, połączyła się w myślach z grzechotnikiem i tłumaczyła mu, że tylko chcemy przejść, że nic złego mu nie zrobimy, że ma nam dać tylko przejść, a my pójdziemy dalej, opuszczając jego teren.
Wąż przestał grzechotać, zmienił pozycję z ataku - na wycofanego. Przewodnicy stali jak mur między grzechotnikiem a grupą, torując drogę do przejścia. Udało się - szliśmy dalej. Około 17:00 doszliśmy do bazy archeologicznej. Było jeszcze jasno, więc zdążyliśmy rozbić namioty, wykąpać się w deszczówce i zjeść kolację.
Sobota, 06 października - Dzień Ceremoni
Pobudka o 8:00 rano. Piękny dzień, słońce świeci, ogromna polana w środku dżungli, po której chodzą muły, ptaki, małpy. W oddali kucharze wołają na kawę i śniadanie. Wszyscy zadowoleni, bo nareszcie dzisiaj nie idziemy 30 km. Dzisiaj mamy „Dzień Luzu!“... Mamy tyko 3 km do Piramidy La Danta i 3 km z powrotem do obozu.
Jedynym naszym zmartwieniem była ciągła choroba naszego kolegi. Gorączka, osłabienie. Kolega oświadczył, że nie idzie z nami na Ceremonię, zostanie w obozie i będzie odpoczywał. Reszta grupy była trochę zła, ponieważ kolega absorbował swoją chorobą nas wszystkich. Czasami było to męczące, bo mieliśmy ważną misję do wypełnienia, a on nas bardzo tym wszystkim „rozpraszał”.
Tak więc, w 10 - osobowej grupie ruszyliśmy do La Danta. Zabraliśmy ze sobą kryształową piramidkę, która prawie rok temu brała udział w Ceremoni 11 listopada 2011 w na terenie Trzech Piramid w Gizie.
Szliśmy „spacerkiem”, zwiedzając rozpoczęte wykopaliska archeologiczne, nakryte czarną folią. Po godzinie byliśmy u podnóża Piramidy La Danta. Piramida ta jest prawie wysokości Piramidy Cheopsa w Gizie, ale jest przykryta, zarośnięta dżunglą. Wchodzac na piramidę szliśmy między gęstymi krzakami i drzewami. Pojawiły się drewniane schody, które były zrobione przez ekipy archeologiczne. Pokonaliśmy 2/3 wysokości piramidy. Danka, Iwona i Piotr zostali na dole, aby oczyścić teren z zagubionych Duszyczek, a reszta grupy weszła na szczyt piramidy.
Widok zapiera dech w piersiach - CUD NATURY. Na horyzoncie tylko niebo i zielony dywan. Widok z centrum dżungli, ponad drzewami - piękne miejsce… Gdy zakończony został proces odprowadzania Duszyczek do Domu - zeszliśmy krętymi schodami w dół. Na polanie zasiedliśmy, aby pomedytować i przystąpić wreszcie do wyczekiwanej Ceremoni.
Siedzieliśmy na kamieniach i weszliśmy w głęboki stan medytacji. Do Ceremoni zostali zaproszeni również przewodnicy. Było nas więc 12 osób - tak jak przy Świętej Skale na Jeziorze Titicaca. Wśród nas pojawiły sie Istoty Duchowe, które prowadziły nas tutaj. Istoty, które były o wiele większe niż my ludzie - w jasnej poświacie, uśmiechające się czule. Wiele razy ludzie mnie pytają: „A skąd wiesz Aniu, że są to dobre energie? Może się pod nich podszywają te złe energie?” Odpowiadam wtedy, że nośnikiem informacji, z jakimi energiami mamy do czynienia - jest nasze serce.
Na polanie wytworzyła sie piękna energia, która niczym tęcza zaczęła oplatać nasze ciała wprowadzajac nas w jeszcze głębszy stan medytacji. Biali Bracia, Duchy Natury i Zwierząt zasiadły z nami na polanie przy szczycie La Danta. Ale, to Samuel prowadził tą medytację.
Naszym zadaniem było wybaczyć wszystkim - wszystko. Jasne Istoty zabrały „te ciemne emocje“, które się w nas nagromadziły. Musieliśmy być czyści. Samuel prosił nas o otwarcie naszych serc, abyśmy byli kanałami Światła i tym samym, abyśmy mieli siłę i moc, aby spalić pieczęć, która została nałożona na to miejsce. Tylko taką energią można było rozpuścić blokadę energetyczną, która tamowała ten portal dla Białych Braci i Istot Świetlistych.
Mężczyźni zostali poproszeni, aby wraz z kryształową piramidką - przeszli w ciszy na szczyt Piramidy La Danta. Natomiast kobiety, miały ustawić się dookoła piramidy. Mężczyźni, przy pomocy kryształowej piramidki, która była ustawiona na granitowych postumencikach na środku szczytu piramidy wydobywali energię z wnętrza Ziemi. Energia ta przechodziła przez piramidę La Danta, przez kryształową piramidkę, aż do nieba. Kobiety stojąc wokół szczytu La Danta, formowały tą energię, aby trafiła do Źródła, do Boga Najwyższego.
Trwało to przeszło pół godziny. Była zupełna cisza, nawet małpy się nie darły. W tym czasie Anioły pracowały z nami - powstał piękny tunel Światła, który sięgał bardzo wysoko. Istoty Światła, tak samo jak i my na Ziemi, były bardzo skupione i pomagały nam. W pewnym momencie zauważyłam napływajace ciemne chmury i pomyślałam - a jednak ciemne siły chcą przeszkodzić i zauważyły co robimy.
Ciemne energie chciały przebić się przez ściany portalu, ale w tym monencie pojawiła się ogromna Światłość, Energia Chrystusowa, która od środka portalu zablokowała wejścia do środka. Ciemne energie zostały odsunięte. Tunel mienił się kolorowymi kołami, jak w Kwiecie Życia. Ale ten kwiat miał różne kolory - ciepłe kolory. Gdy zaczęłam pomału wracać do ciała fizycznego, fajną zabawą było oglądanie raz prawym okiem różowych kwiatów życia, a za chwilkę lewym okiem - złotych kwiatów życia. Wysokie Istoty, które siedziały obok mnie powiedziały, że czas kończyć - pieczęć została ściągnięta. Przytuliły mnie i nie mogłam powstrzymać się od płaczu - to było silniejsze ode mnie.
Po chwili słyszę, że Danusia, która siedziała 20 metrów ode mnie wstaje i zaczyna pięknie śpiewać mantrę. Za chwilę - Edyta - nasza piosenkarka - zaśpiewała Alleluja, tak czystym i anielskim głosem, że wszyscy ze wzruszenia płakali. W tym samym czasie mężczyźni zeszli ze szczytu piramidy. Podziękowania i oklaski - biliśmy sami dla siebie i dla Duchów, które były z nami.
Rozpaliliśmy ognisko i opowiadaliśmy sobie jakie to życie jest cudowne...
Przewodnik Andre zaczął opowiadać swoją historię. Dwa lata temu, trzy razy z rzędu szedł z grupami turystycznymi do El Mirador. Był tym bardzo zmęczony i powiedział, że już nigdy w życiu nie pójdzie do dżungli. Przeniósł się do Tical i tam oprowadzał grupy turystów. Jego kuzyn bardzo chciał iść do El Mirador prosząc Andre, aby go poprowadził. Ale, Andre był uparty i nie poszedł z kuzynem do piramidy. Minął rok - kuzyn zginął w wypadku. Przez kolejny rok - kuzyn przychodził do Andre we śnie mówiąc, że nie może przejść na Drugą Stronę. Andre opowiadając to szczerze płakał.
Dwa tygodnie przed przyjazdem naszej grupy, Andre ponownie przyśnił się jego kuzyn, ale z walizkami. Mówił, że już czas na niego, że musi już wreszcie wrócić do Domu Światła. Na drugi dzień Andre dostał propozycję, że ma poprowadzić polską grupę do El Mirador. Zgodził się. Pierwszy raz od dwóch lat.
Andre mówił, że tam na szczycie, podczas medytacji, przyszedł do niego kuzyn z walizkami - tak jak we śnie - i pożegnał się z nim. Przyszedł po niego Jezus i zabrał go do Domu. Andre był bardzo wzruszony mówiąc, że po raz trzeci widział Jezusa podczas swoich medytacji.
Ognisko się powoli dopalało - czas wracać do obozowiska.
Niedziela, 07 października - powrót do cywilizacji
Pomimo całego dnia odpoczynku, grupa była bardzo zmęczona. Połowa z nas chciała powrócić do Carmelity - helikopterem. Niestety - nieprzewidywalna pogoda pokrzyżowała plany. Była mgła, padał deszcz - w takich warunkach helikoptery nie latają w dżunglę. Jest to zbyt niebezpieczne.
Inną, kuszącą propozycją dla zmęczonej grupy, był powrót dżipami.
Na początku była opcja, że mamy wracać tak jak przyszliśmy – piechotą, tą samą trasą, przez dwa dni. Ale perspektywa powrotu samochodami bardzo nas kusiła. Mieliśmy już dość komarów (nasze środki „antykomarowe” – zupełnie nie sprawdziły się). Jedynie olejek waniliowy, lawendowy i goździkowy dawały trochę odpoczynku od ich ukąszeń. Spuchnięte nogi, pęcherz na pęcherzu na stopach. Brudni, zmęczeni, kończyło się jedzenie i picie – i ostateczna decyzja - wracamy autami. Musieliśmy więc iść inną drogą, aby dotrzeć do miejsca, gdzie mogą się przez dżunglę przedrzeć dżipy, które regularnie wożą jedzenie i picie do stanowisk archeologicznych.
Wyruszyliśmy około 10:00 rano. Szliśmy prawie 30 km. Trzy muły, już ciągle były przez naszych ludzi „zasiadane”. Miałam serdecznie dosyć kaloszy, które zresztą i tak nic nie dawały, bo czasami szliśmy w wodzie, która sięgała bioder. Założyłam cienkie mokasynki. Skutek był taki, że przechodząc przez błotnistą wodę, gdzie nie widać było dna nie wiedziałam - czy stąpam po glinie, czy może nadeptuję na jakiegoś węża. Rany na stopach szczypały strasznie – raz przewróciłam się w to bajoro. Nie miałam już siły. Martwiłam się, że zamoczyłam plecak i tym samym paszport. Było bardzo ciężko.
Michał, który szedł zawsze ostatni i zamykał grupę, bardzo mi pomagał.
Wstałam wypatrując suchej ziemi, całe nogi mnie szczypały, jakby jakieś robaki mnie gryzły. Pierwszy raz wsiadłam na muła. Jechałam godzinę. Gdy wyszliśmy już z tych mokradeł, miałam siłę ponownie iść. Około 18:00 doszliśmy do miejsca, gdzie miały czekać na nas dwa auta. Miały czekać, ale – nie czekały.
Rozpaliliśmy ognisko. Kucharze zrobili skromne jedzenie - naleśniki smażone na przykrywce od garnka z sosem klonowym i to wszystko. Nawet kawy już nie było, nie wspominając o wodzie pitnej. Zaczęło robić się ciemno, przewodnicy kazali rozbić namioty. Zrobiło się późno a aut - cały czas nie było.
Położyliśmy się spać, część osób spała na dworze pilnując ogniska. Nie było tutaj bezpiecznie. Czarne koty, czyli jaguary obserwowały nas, nie mogliśmy oddalać się sami poza obóz. Małpy wręcz darły się, łamiąc gałęzie nad nami. W nocy słychać było jakby grzechotniki. W tę noc mało spałam, siedziałam na materacu w namiocie - modliłam się i czekałam na dżipy.
Poniedziałek, 08 października - 5 dzień w dżungli
Już świta - a aut ciągle nie ma. Do godziny 11:00 debatujemy co dalej. Każdy ma inny pomysł. Wszyscy głodni, niewyspani i zmęczeni. Zaczyna robić się głośno, jest podział grupy. Jedni chcą wracać jeszcze dzisiaj do Carmelity – mimo, że jest to trasa około 35 km i około 12-14 godzin marszu, w tym 6 godzin po ciemku. Druga grupa chce czekać na dżipy. Skoro obiecali, że przyjadą - to przyjadą.
Poszłam w głąb lasu, aby porozmawiać z Duchami, bo w takim hałasie jak był w obozie nie było szans. Istoty mówiły abyśmy siedzieli w obozie i czekali na pomoc. Dżipy już wyjechały i są w drodze. Wróciłam do obozu - za poradą Braci z Drugiej Strony zostaliśmy w obozie i czekaliśmy na auta. Dwóch Indian i muły musiały już iść z powrotem do wioski. Wyruszyli około 12:00, zostawiając naszą 11–osobową grupę i 4 tubylców.
Cały dzień czekaliśmy, tym samym odpoczywając, ale do godziny 16:00 żadne auto nie przyjechało. Ostatecznie postanowilismy, że musimy wyruszyć z obozu między 02:00 a 03:00 w nocy. Czekało nas przeszło 12 godzin intensywnego marszu, abyśmy do godziny 15:00 wyszli z dżungli. Następnego dnia o 15:00 mieliśmy lot z Meridy do Mexico City.
Kucharka nagotowała garnek wody z pobliskiego stawu, każdy nalał sobie do 2-litrowej butli. Musieliśmy się spakować tak, aby zabrać ze sobą najpotrzebniejsze rzeczy. To, co dawało dodatkowy ciężar w plecaku - trzeba było zostawić w dżungli. W ten sposób, każdy z nas pozbył się przynajmniej połowy swego ekwipunku.
O 19:00 poszliśmy „niby spać”. Ale tej nocy mało kto spał. Dżungla była bardzo głośna, jakby nas wyganiała stąd. Mimo, że ognisko paliło się całą noc, słychać było nadchodzące ,,coś”. Nawet przewodnicy nie potrafili powiedzieć, co to są za odgłosy i też nie spali całą noc. O 02:00 w nocy zwinęliśmy obóz.
Spakowaliśmy śpiwory, koce, namioty na stół, który został wcześniej zrobiony z gałęzi przez chłopaków. Reszta naszego dobytku została przykryta czarną folią, związaną sznurkami. Wypiliśmy ciepłą wodę z sokiem z limonki i byliśmy gotowi do marszu. Nagle słychać dźwięk dżipa i światła w oddali. Radość niesamowita - przyjechali po nas! Ale, chwila ta trwała niecałe 10 minut – bo okazało się, że to terenowym, dwuosobowym skuterem przejeżdża tylko dwóch tubylców, którzy jadą do wioski. Pomimo rozczarowania była w nas nadzieja, że gdy dojadą do Carmelity, przekażą wiadomość, że grupa turystów jest w dżungli i czeka na pomoc.
Oni pojechali, a my ruszyliśmy w tej ciemności przed siebie. Mieliśmy latarki, więc każdy świecił pod nogi, aby się nie przewrócić. Aby nie stać się łatwym kąskiem dla dzikiej zwierzyny, trzy godziny do świtu szliśmy bardzo szybko, w ciszy, każdy otaczał grupę światłem, prosząc o pomoc wszystkie Duchy Światła.
Nastał ranek, ale nie zatrzymywaliśmy się - szliśmy dalej aż do godziny 10:00. Mała przerwa i ruszamy dalej, aby nareszcie wyjść z dżungli i zdążyć na samolot. Nie mieliśmy już nic do jedzenia, zostały nam tylko limonki z drzew, które były tak kwaśne, że właściwie nie dało się ich jeść. Woda się kończyła w butelce, każdy oszczędzał pijąc tylko po łyczku.
Godzina 13:00, jesteśmy już bardzo zmęczeni. Nawet nie zwracamy uwagi, czy jest słońce czy leje deszcz - nikt nie ubiera płaszczy przeciwdeszczowych, resztką sił - idziemy dalej. Nie mamy już wody. Przewodnicy w pobliskich stawach napełniają nam butelki. Wcześniej mieliśmy tabletki do odkażania wody, ale skończyły się już w obozie, teraz został tylko przyrząd, który usuwa bakterie z wody by można ją pić. Woda była zielona o zapachu błota, ale cóż - piliśmy ją – i wcale nie była aż taka zła w smaku.
Koniec podróży przez dżunglę
Doszliśmy do pierwszego przystanku z pierwszego dnia naszej wyprawy. Tutaj była już woda deszczowa do picia i trochę jedzenia. Pół godziny odpoczynku i ruszamy dalej. Czeka nas jeszcze przeprawa przez rwącą, błotną rzekę. Idziemy szybkim krokiem, nikt nie zwraca uwagi na to czy wyciągnął z siebie jednego kleszcza czy pięć - idziemy. Po drodze – niespodzianka - straszna rzeka okazuje się małym strumykiem do kolan. Woda opadła, spłynęła i szliśmy radośnie dalej.
Około 15:00 poza wysokimi drzewami i skrawkami nieba nareszcie zobaczyliśmy pola uprawne - wychodzimy z dżungli. Płacz, radość, zadowolenie a zarazem pożegnanie z Duchami Dżungli.
Doszliśmy do domków w wiosce. Nie było czasu aby zjeść posiłek, który przygotowali tubylcy dla nas, wsiadamy do dżipów i jedziemy dalej. Na drogę dostaliśmy w miskach gotowane warzywa. Teraz szybko do hotelu, by zabrać walizki i opuścić Gwatemalę przed zamknięciem granicy - czyli do 21:00.
Jadąc wyboistą drogą z Carmelity, zatrzymała nas policja turystyczna. Chcieli abyśmy spisali zeznania z wyprawy, tym samym składając skargę na biuro, które organizowało wyprawę.
Policja była bardzo poruszona faktem, że spora grupa ludzi nie wyszła na czas z dżungli. Martwili się o nasze bezpieczeństwo.
Władze gwatemalskie twierdziły, że w czwarty dzień wyjechały po nas dwa dżipy. Jechały prawie trzy godziny w naszym kierunku, jednak napotkały przeszkodę, która była nie do pokonania. Bardzo szeroka rzeka błotna, do tego zwalone drzewa na szerokim odcinku odcięły możliwość dotarcia samochodów do nas. Kierowcy zostawili dżipy i ruszyli pieszo w naszym kierunku, mając nadzieję, że spotkają naszą grupę. Szli dwie godziny, zrobiło się ciemno i postanowili zawrócić do aut.
Po drodze mieli przygodę z jaguarami, ale nie zdążyli opowiedzieć jaką. Wiemy tylko tyle, że przez całą noc nie wychodzili z samochodów, bo było to zbyt niebezpieczne. Czekali w dżipach do rana, i nie doczekawszy się nas - wrócili do wioski.
My ludzie posłusznie szliśmy w tunelu świetlistym, który nas chronił i bezpiecznie doprowadził do wioski. Ale tam, w innych wymiarach toczyła się ,,walka” między ciemnością i światłem.
Udało się, jedziemy przez Belize - oby znowu koła się nie popsuły, bo samolot nam ucieknie. Przekroczyliśmy granicę Belize - Meksyk, szybko jedziemy do hotelu w Meridzie. Nareszcie jest chwila, aby się wykąpać, wyciągnąć z siebie resztę kleszczy, odkazić rany na stopach i ukąszenia po komarach. W końcu wyruszamy na lotnisko - wszystko się udało.
Przeprawa przez dżunglę była bardzo trudnym doświadczeniem, ale nasz cel osiągnęliśmy. Duchy Światła nas prowadziły, mimo że ciemne energie uparcie przeszkadzały.
Dopiero z perspektywy czasu, przypominając sobie tą podróż, wiemy że bardzo ryzykowaliśmy. Nie mieliśmy surowicy na ukąszenia. Przewodnicy mówili, że gdy zwykły wąż ukąsi to, należy w ciągu 4 godzin podać surowicę i szybko dotrzeć do szpitala. Jednak z jednego ośrodka do drugiego była spora odległość, co najmniej 6 godzin szybkiej jazdy mułem. Natomiast gdyby grzechotnik ukąsił, to 2 godziny w tych warunkach wystarczą, aby człowiek zmarł, mimo że jad byłby wycięty lub wyssany. Całe szczęście, że mówili o tym, gdy już wyszliśmy z dżungli.
A my mieliśmy tak dużo szczęścia!
Dlaczego pobłądziliśmy w dżungli? Jedni mówią, że dostaliśmy lekcję pokory wobec siebie i świata przyrody. Inni uważają, że przynajmniej poznaliśmy się, jacy naprawdę jesteśmy w warunkach zagrażających naszemu życiu.
Osobiście myślę, że siły ciemności bardzo się zdenerwowały, bo wpuściliśmy więcej Światła na Ziemię, ściągnęliśmy pieczęć, która nie pozwalała, aby Białe Bractwo nam, ludziom pomagało.
Samuel prosił abyśmy wracali tą samą drogą, ale nasze ludzkie słabości wzięły górę - a zmęczenie zrobiło swoje. Pomimo tego wszystkiego, wyraźnie wszyscy odczuliśmy, że mamy szczególną opiekę i nie jesteśmy sami.
Wiem i czuję to bardzo mocno, że zbliżamy się do pięknych czasów. Albo inaczej - stoimy u progu czasów, gdy jasność już góruje nad ciemnością. Niech zatem wypełnia się Niebiańska Przepowiednia.
Z Miłością i Światłem
Anna Dolińska